sobota, 21 grudnia 2013

Za trzy dni znowu będzie Wigilia, chociaż nic na to nie wskazuje.
Siedzę sobie na własnym skrzypiącym krześle, oszczędnie tańczę samą głową. Stopy podkulone i wciśnięte pod kolana. Mam we krwi całe szaleństwo niedojrzałych kobiet. Zamiast hemoglobiny, najwyraźniej.
Nastrój zawsze zero jedynkowy.
No to postanowiłam sieknąć pseudopodsumowanie tego wywrotowego roku.


Najpierw zdjęciowo, przypadkowo. To, co poniewierało się w rolce z aparatu, nie trafiło na instagram i na co lubię patrzeć czasem.
Moje najlepsze miejsce w biurze, z widokiem wprost na brud. Światło. Moja ulubiona osoba świata. Moja letnia chudość i radość. Domowy i uliczny Berlin. Mgła, za którą uganiałam się jak głupia. Szpital jak z serialu. Ugly is the new pretty. Wiersze. Wieża.

































Muzycznie było bardziej niż kiedykolwiek. God bless Spotify.
Podarował mi też niestety takie piosenki, które mi teraz rozdzierają mięsień sercowy na drobne kawałeczki, tak jak się bierze stary bilet i pismo ze spółdzielni mieszkaniowej i dzieli na nieskończone połowy, aż do konfetti, którego nie sposób donieść do śmietnika. Nie chcę ich. Niech przestaną istnieć:
1,
2,
3,
4,
5.
(ale żartowałam, zostańcie)

Co było fajne? Ula, Tola, Luiza i inne dziewczynki z elementarza. Takie dobro. Nieskończona ilość pysznych rzeczy, tortów bezowych, prosecco, kilometrów na rowerze. I te wszystkie miasta, które udało mi się zobaczyć jesienią. Zawsze chciałam podróżować jesienią i proszę, jak wybornie. Smaga Cię po twarzy zagraniczny wiatr.
A co niefajne? Takie tam. Nieczułe plecy. Niedotrzymane obietnice. Niecałowanie. Czasem specjalnie nie rozglądam się w lewo prawo lewo na przejściu dla pieszych, tylko zaciskam zęby i idę.
A co zasługuje na oddzielny punkt? Że wygrzebałam się ze strefy komfortu oszukiwania samej siebie i podjęłam Wielką Decyzję Zostawienia Miłego Chłopca. Wystawiłam głowę z grajdołka i dostałam piaskiem w twarz. Nie żałowałam ani razu i prawie tego nie poczułam, od razu przyszła nowa fala. Na fakt, że wymyła mi spod stóp cały grunt, spuśćmy zasłonę milczenia ;)

Boże, skąd się bierze wesołość (oprócz tabletek)? Czy z cytrynówki lubelskiej (moja jedyna styczność z dawnym landem) wychylanej w lepkim barze dla miłośników gier fantasy? Czy z zachwyconego spojrzenia (jeśli nie należy do menela albo człowieka o twarzy nożownika, to zawsze poprawia stan rzeczy)? A może troszeczkę z tego, że jest późno w nocy, a Ty nic nie musisz?

Taki krótki jest ten fragment życia w którym człowiek nic a nic. Bałagan nikogo jeszcze nie zabił, chociaż moja mama uważa inaczej. Niewyspanie, ciasto na obiad, marnowanie czasu, pisanie zamiast spania - też. Samotność - chociaż to złe słowo, jak nazwać fizyczne bycie samą? - albo Cię leje po twarzy, albo wyrzuca w górę i czym tu się smucić. O dziwo, przeludziowałam się trochę. Osiem godzin w pracy rozkosznie jest odreagować niepatrzeniem na nikogo, doczytywaniem zaczętej z rana opowiastki i dosłuchaniem playlisty tygodnia. Schowaniem głowy w szalik. Moje łóżko ma metr czterdzieści szerokości i to jest bardzo jednoosobowy wymiar.
Myśl o tym, że kiedyś będę w dorosłej rzeczywistości i będę robić swoim dzieciom kanapki do szkoły... jest tak odległa, że aż niepołączona z teraźniejszością. Jeszcze w styczniu znalazłabym jakąś niteczkę. Twarze chociaż mogłabym sobie wyobrazić. Dziś jestem jeszcze bardziej niedorosła. Wcale mi z tego powodu nie jest smutno.

Co będzie teraz? Za trzy dni Wigilia, a potem przyjedzie ktoś, obok kogo dobrze jest się budzić ;-) i będzie dobrze.

Tęsknię za swoim rowerem.
I za sobą samą z początku lata.
Tęsknię za kimś, kogo nigdy nie było. Głowo, coś Ty narobiła. Masz czas do końca roku, się zebrać do kupy. Potem powiem tacie, babci powiem, oni wszyscy myślą, że ja jestem mądra, a ja wcale nie jestem, to się kiedyś wyda, bankowo bez kitu się wyda. Świecić oczami będę. OGARNIJ SIĘ. Ogarnij.

Takie tam, z potrzeby palców.
W końcu... na pewno. Co najmniej od razu.

środa, 11 grudnia 2013

Codziennie wisi w powietrzu niewypadany deszcz.
Albo pada.
Pierwszy śnieg pojawił się w któryś tam poniedziałek rano - to tak samo dziwne uczucie jak obserwowanie ludzi łapczywie jedzących kebaba jakoś nad powszednim ranem, na przystankach tramwajowych, albo jak patrzenie na sztuczne kwiatki. No po prostu nie. Dysonans. Pierwszy śnieg powinien spaść wieczorem i to najlepiej w wolny dzień. Wracasz do domu i trzymasz kogoś za rękę w rękawiczce i spada Ci na nos wielki płatek. Albo żeby Cię łokcie zaczęły boleć bo patrzysz i patrzysz przez okno i Ci cieplej w środku. W tym roku Ci wcale nie cieplej. Wszystko Ci jedno jest.

Pierwszy mroźny weekend - jakby zima zapętlona nigdy się nie skończyła i trwała cały rok, a lato nigdy się nie odbyło. Tak powinno być. Na co komu lato, skoro po nim i tak przyjdzie zima. Na co komu zakochanie, skoro potem i tak wycierasz smarki  ze wszystkich sił próbujesz się rozryczeć, bo to jak z rzyganiem, daje ulgę, ale no za cholerę nie potrafisz. No włosów Ci nikt nie potrzyma, więc może to i lepiej.

I jest tak jakbyś na huśtawkę wlazła się pobujać, lecisz do przodu z piersią wypiętą silną i pewną i nawet widzisz jakąś logikę i trzymasz się swoich zasad. Już zawsze, już nigdy, no pewnie, mam godność. Następnie z właściwym sobie pędem do tyłu, do pierwotnych prostych poznawczo dostępnych chęci. Gryziesz wargi, zdrapujesz lakier z paznokci. No w co by tu uwierzyć tym razem. Co by tu sobie uroić.
I tak cały dzień aż sznureczek nie puści, wpadasz w wykopany czubkami własnych stóp dołek, obijasz sobie kość ogonową. Może bolałaby mniej, gdybyś wiedziała, że to ostatni raz. Nope! Możesz spokojnie zacząć ryć kreski w ścianie!

Generalnie wszystko gówno prawda. Pogoda wcale nie wpływa na mój nastrój. Ostatnim razem gdy byłam wesolutka, na łeb siąpił mi deszcz i musiałam zawinąć sobie dłonie w wyciągnięte do granic możliwości rękawy swetra. Miesiąc temu.

Ciekawe spotkania mi się zdarzają ostatnio. Na przykład w niedzielę, podczas gdy lepki śnieg zasypywał Plac Zbawiciela, nad herbatą w Ministerstwie. Pomiędzy tematami książek pisania i czytania, doktoratów planowania i gardzenia szkolnictwem, wstydzenia się siebie i sobą kokietowania, słyszałam wiele dobrych słów, na przykład, że czas zacząć traktować siebie poważnie. Mam nadzieję że ja też powiedziałam coś mądrego (Mag?). Niesamowici ludzie czytają tego zdechłego bloga!
W ogóle, ten rok był pełen niezwykle interesujących kobiet. Pierwszy taki rok w moim życiu, do tej pory gardziłam koleżaneczkami, mając w domu pogodnego chłopca. A dziś miewam sprzątające mi (dobrowolnie!) kurz z półek i radośnie pochłaniające moje frytki ze słodkich ziemniaków mądre dziewczęta. Niebywałe.
Nie ma w sumie potrzeby pisać kogo czego ten rok nie był pełen.

Jutro pracowa impreza świąteczna. Rok temu tańczyłam osiem godzin bez przerwy a ludzie pytali mnie czy wciągam koks z deski klozetowej. Nie wciągam. Teraz też mam nakumulowane dużo energii. Nieważne jakiej, skoro przekształci się w beztroskie tanuszki i odrzucanie głowy w tył, czy to od wybuchów perlistego śmiechu czy też od wysycania* się alkoholem.

(*wysycać - w chemii: wprowadzić do danej objętości ciała stałego, płynnego lub lotnego pewną ilość jakiejś substancji, którą dane ciało może wchłonąć; dopuszczalne w grach)

Tak, jestem zła.
Tak, mam nasrane w głowie, bo przecież dwie nogi dwie ręce (trochę słabą morfologię ale od tego tylko niektórzy umierają) pracę dom sukienki włosy kaszę w szafce mamę tatę brata święta. I czelność mówić że mi źle.
Herbata mi wystygła.

Nie, już nie pamiętam jak było w Paryżu, bo to było dawno i nieprawda.
Nie, nie mam zdjęcia.
Jestem negatywem.