wtorek, 25 października 2011

Ktoś tu się awanturujem jacyś komentujący, że trup! No to dobra, myśle sobie. Jak tak, to na złość napisze.
A więc co u mnie!
Przede wszystkim to, że dziś jest super fantastyczny dzień! Nic to że cały czas podwijała mi się spódniczka i majty wyzierały, nic to że pan prawnik nie przyszedł na zajęcia z prawa pracy żeby ponarzekać że sala śmierdzi (zgadzam się) i powiedzieć z nieco homoseksualna manierą w paluszku: a feeeeee, fujcia, jak tu paskudnieeee! Serio. Nie przyszedł, łobuziak. Nie ponarzekał. Nic to, że zjadłam potworny grzech, zjadłam kawałek zła, ogień piekielny w skondensowanej postaci HAMBURGERA z mcdonalda, czym potwierdziłam na zawsze swoją tłustość.
Nie liczy się to wszystko, albowiem dziś dostałam przelew od PLL LOT aaalalalaala!
Rekompensatę pieniężną za moje potworne krzywdy, których doznałam w maju, kiedy to mój lot odwołano i pozostawiono mnie samej sobie, bez krztyny troski. Uduszoną z radości.
SZESET. EURO. Drżę.
Polecam więc każdemu przygody z PLL LOT. Dobre bo polskie!

Poza tym, jako że jestem pieniacz, kolejna sprawa w toku! Za to, że moja koszmarna uczelnia porwała mi (jedyne włażące mi na dupe i nie łonowo niskie, idealnie sprano-czarne, perfekcyjnie przykrótkie) spodnie, używając do tego prastarego krzesła z wystającymi śrubami. Gdyby uczelnia podarła mi skórę, pewnie dostałabym wścieklizny tężca i zgorzeli gazowej. Także tak. Pozew dostarczony pani DEREKTOR, która niestety jest też moją promotorką. Obawiam się szantażu, coś w stylu: "pierwszy rozdział pracy za odszkodowanie". 

I tu przechodzimy  do mojego kolejnego problemu, czyli pracy magisterskiej.
Problem od roku. I na następny rok. Wywołuje u mnie torsje. Zero słów. Rozpaczliwie miotam się po mieszkaniu, siadam przy komputerze, pisze: Dksfkkdsfdf. QWERTY. Po czym odpalam facebooka i przeróżne blogaski. Jestem na intelektualnym spodzie. Paraliż i kalectwo.

Wychodzę jednak z założenia, że "jeśli ma się zjeść kupę, nie ma co jej dzielić na kęsy"
i czekam na moment, na piorun, na stos książek (to w piątek) i charakterystyczne dla mnie przypilenie. Tak było przed maturą (dwa miesiące nieprzytomnego rycia od rana do nocy), przed każdą sesją (nagle cios w skroń i notateczki, powtarzanki, zakreślacze) i tak będzie MAM NADZIEJĘ!? ;( teraz. Teraz teraz teraz teraz afjkdfsdfjsdf.

Mam dużo wolnego. Czterodniowy weekend. Mam czas pisać. Ale też nie mam czasu, bo w weekendy przyjeżdża Marcelek, a w inne dni...się nie staram.
Absolutnie wielbie dni w których nie muszę sie starać.
Wstaje o 9, siku, mrug mrug, ziew, "jeszcze na chwileczke sie przytule, podusia nie ostygła", otwieram oczy i jest 11. Jeszcze bym pospała ale w sumie po co.
Godzinne śniadanie, z krojeniem jabłka w kostke, jak jakaś pani z telewizji, i owsianką z cynamonem i miodem. Herbata, jedno zalanie, drugie zalanie. Ziew. Wzrok sfokusowany na nieskończoność (polubiłam to), stopy jak żółwiki morskie na oślep pełzną do swego przeznaczenia w postaci cieplutkiego zasilacza do kompa. Jeden koc, drugi koc, kołdrowe kapcie, gapienie sie w sufit, galop do łazienki bo przecież trzeba wysikać litr herbaty. Wieczne zamyślanie się. Gdybym była kierowcą, to bym kogoś niechybnie zabiła.
Ide po warzywa w swetrze taty i wyglądam jak kocmołuch. Ulubioność. Szkoda tylko, że mi nie wolno.
Ah jak pięknie będzie kiedyś poczuć wolność magisterską.

Na zdjęciach moje kanapki. Weekendowe. Śniadanie w tygodniu to owsianka, działa cuda na wszelkie przewody, ręczę swoimi! Oraz moja urocza trzepaczka, prezent od Uli. Oraz koszula w której się potajemnie kocham. Oraz moje włosy, chwalę się, bo uważam że obecnie są w miarę super. Stosuje zupełnie szaloną super naturalną pielęgnację (szampon dla dzieci, olej kokosowy, ziołowy psikacz, żel aloesowy itd... zielarka i katechetka stajl) i byłoby to co najmniej zasmucające, gdyby nie działała.




Nieostre ale to marcel robił. Nie krzyczmy bo będzie mu przykro.

A na koniec małe pytanie, dylemacik, zagadnienie takie.
Tło: Mam niewielką obsesję na punkcie takich bucików, troche kowbojkowatych botków do kostki na przyzwoitym obcasie. Ale też trochę na punkcie sztybletów.
Didaskalia: moje upośledzone stopy muszą mieć wygodnie, więc byle barachła nie zniesą.
Postaci: vagabondy, pieruńsko drogie, ale bankowo porządne i wygodne; topszopy, pieruńsko drogie i nie wiem czy wygodne; vagabondy płaskie super mega wygodne ale płaskie = grubonogi karzeł; river islandy względnie tanie, ale jakość mi nieznana.
EDIT: istnieje jakaś firma zbliżona jakością i komfortem do vagabondów? bo droga ta zabawa...
i pytanie nr 2 - istnieje jakaś firma produkująca spodnie które nie rozwlekają się na dupie? White girl problems.
Co poradzicie?

piątek, 7 października 2011

Na wstępie pozdrowienia dla szpiegów, prawdziwych ludzi których znam, którzy mnie odnaleźli. Może jeszcze nie, ale kto niegłupi ten znajdzie po nitce do kłębka tego żenującego blogasa. Oh well.

Oto co mam dziś do powiedzenia:
Zapach potrafi u mnie wywołać rzewny płacz. Wielkie łzy grochy spływające po policzkach zbierające po drodze puder łaskoczace  i kapiące na dekolt.
Byle zapach.
Wącham własną dłoń, na niej krem do rąk Kamil, czy coś. Nie wiem skąd się wziął w mojej głowie. Wącham własną dłoń i czuje jakbym wąchała swoją przeszłość, jakby moja ręka i ręka mojej mamy sprzed 15-18 lat były tą samą ręką. I czuje, że już tyle za mną i że to takie straszne. Czasem chce być niedorozwinięta i nie dorastać. Zakrywać oczy maminą chłodną ręką i mieć temperaturę wieczorem i absorbować sobą i nigdy nie mieć więcej niż osiem lat. Potrafie się z tęsknoty za tym pragnieniem zalać łzami na zawołanie. Durna. Życie mnie przeraża. Tchórz. Zaczęło się od kremu Kamil, czy coś, przypomnę.

Wącham pranie i jestem jednocześnie panią domu z reklamy silanu i dzieckiem które pierze misia w coccolino i tą samą ośmiolatką która w niedziele po "kąpieli na pełno wody" ogląda kubusia puchatka zawinięta w świeżo zmienioną pościel. Om nom nom.

Wącham wszystko. Lubie wąchać. Slinię się jak wącham papier i drewno i tynk, pożułabym. Jak Remedios. (Rebeka, nie Remedios. Caly moj swiatopoglad runal ;()

No i dźwięk też potrafi. Jestem dosyć płaczliwą osobą, to fatalne. Muzyczna Poczta UKF. Teraz na przykład jakiś chłopiec zadzwonił do radia i poprosił o Imagine Johna Lennona. Oh please, to takie rzewne. Szary dzień, wszędzie półmrok, w ręku jabłko, wszędzie ten John Lennon i jego pianino. Co widze: najpierw siebie klęczącą przy Strawberry Fields,  w gardle gula, w okienku aparatu zdjęcie Lennona i paskudne białe adidasy anonimowego turysty. Więc za sekundę widzę siebie duszącą się z radości, gulgoczącą tą radością i kłusującą przez Central Park z radosną nowiną. A potem podobny też szary dzień i Ule i siebie w galerii na południowym Manhattanie. Oglądamy album o Lennonie i Yoko. A potem na chwileczke całą moją licealną klasę jak na angielskim śpiewamy cieniutkimi głosikami piosenkę z czytanki, tak ładną i mądrą że aż nam głupio i musimy pochichotać i się powydurniać.
A teraz Epitaphium King Crimson! No litości. Widzę że nie tylko ja dziś zafiksowana na śmierć. Oh Steve, iSad...


Taki tam piątek, pierwszy wolny od trzech miesięcy, pierwszy samotny od trzech miesięcy i bardzo mi to pasuje. Na zdjęciu dziwne zdjęcie, kurz ze skanera do slajdów i niebo. Widać przecież, komu ja to opowiadam, oj kasiakasia.
No i co tak mało komentarzy, mam zacząć stosować tandetne tricki z poradników dla kasołasych bloggerów i konczyć notke pytaniem żebyście sie czuli włączeni? CZY TAK? Co o tym myślicie moi drodzy?